Grudzień to najbardziej niewdzięczny miesiąc dla spinningisty. Krótkie dni, nazbyt często paskudna pogoda i trudne do przewidzenia zachowania drapieżników. Ale jestem czujny i bacznie obserwuję pogodę. Bo jest pewna prawidłowość, która przez wiele ostatnich lat mnie nie zawiodła. Pierwszy lód.
Nie mówię tutaj o grubej tafli, która definitywnie odcina mnie od łowienia. Chodzi o pierwszą, cienką jeszcze taflę, która często pojawia się w nocy i powoli znika w ciągu dnia. Ot, taki grudniowy wyż z chłodnym powietrzem i słońcem. Wtedy zawsze jestem nad wodą i jeszcze się nie zdarzyło, żebym wrócił bez kilku szczupaków. To nie jest łatwe i oczywiste łowienie, ale bywa niezwykle skuteczne. Bez względu na to czy wybieram się nad rzekę czy jezioro, wybieram płytkie łowiska. To tam skupiają się białe ryby, a za nimi podążają drapieżniki.
Rzeczne ostoje
Odpuszczam szukanie ryb w szybkich rzekach. Po pierwsze, trudno w nich trafić w ten właściwy moment. Nie ma lodu wieczorem, a następnego dnia tafla jest tak gruba, że odcina nas od łowiska i często nawet cieplejsze promienie słońca nie odsłaniają ani metra kwadratowego łowiska. A jeśli już coś zaczyna odtajać, to wodą płynie śryż całkowicie uniemożliwiający łowienie. Druga sprawa to samo łowisko. W szybkich rzekach ryby siedzą w głębokich dziurach, gdzie aby dotrzeć przynętą w okolice dna, trzeba ją solidnie dopalić. A łowienie ciężką i szybką przynętą nijak nie pasuje mi do leniwego, grudniowego spinningu. I rzecz ostatnia to miejsca, w których lód pojawia się na początku.
Ciąg dalszy artykułu na stronie 26 WŚ 12/2019.
Zachęcamy również do prenumeraty Wędkarskiego Świata – szczegóły tutaj.