Nie lubię listopada. W ostatnich latach biorę rozbrat z tym miesiącem i coraz trudniej zrywa mi się o świcie na ryby. Zazwyczaj deszczowo, pochmurnie, szaro i zimno – nie sprzyja to dobremu samopoczuciu, ani pozytywnej motywacji do wędkarskiego działania. Wiem jednak, że koniec roku, choć chimeryczny i trudny, daje szanse na spotkanie z naprawdę grubymi rybami. Wędkarski listopad jak żaden inny miesiąc docenia wytrwałość i potrafi obdarować – czasem tylko jednym pstrykiem, ale w żadnym innym miesiącu nie ma on takiego znaczenia jak w tym.
Odpuszczam świt. Dla łowców jesiennych drapieżników pewnie te słowa brzmią jak bluźnierstwo, ale w pełni świadomie rezygnuję z obecności nad wodą o tej porze. Doświadczenie mówi mi, żeby ryby łowić raczej w godzinach południowych lub popołudniowych. Czasem zostaję godzinę lub dwie po zmroku, bo to pora, w której sandacze często wychodzą na żer. Na dużych zbiornikach zaporowych, gdzie presja jest naprawdę duża, brania potrafią zacząć się około południa, kiedy poranne pielgrzymki wędkujących kończą swoją przygodę. Sandaczom wbrew pozorom nie jest obojętny hałas, który towarzyszy wędkarzom na łódkach. Mowa oczywiście o rybach dużych, które niejedno widziały i pewnie w młodości zdążyły spróbować gumowej przynęty z ostrą niespodzianką. Festiwal podwodnych dźwięków raczej wyłącza mętnookie ze współpracy.
Ciąg dalszy artykułu autorstwa Mateusza Postuły na stronie 52 WŚ 11/2019.
Zachęcamy również do prenumeraty Wędkarskiego Świata – szczegóły tutaj.