W poprzednim numerze mieliście okazję przeczytać obszerny tekst na temat wędkarstwa muchowego z Belly Boat. Ja podzielę się swoimi spinningowymi doświadczeniami.
Wiele razy trafiłem nad łowisko,gdzie zwodowanie łodzi było niemożliwe, a łowienie z brzegu nie wykorzystywało w 100% zasobności akwenu. Jeszcze 20 lat temu tarabaniłem z sobą niewielki, rosyjski ponton. Koszmarnie ciężki, niewygodny i toporny. Po kolejnej męczącej wyprawie z jego napompowaniem i doniesieniem nad łowisko, zostawiłem go na brzegu.
Niewielka kotwica i płetwy bardzo pomagają w dotarciu na łowisko, sprawnym manewrowaniu pływadełkiem i utrzymaniem się w miejscu, podczas wietrznych dni.
Po latach trafiłem na pływadełko, które nie tylko daje komfort dotarcia w każde miejsce, ale też jest wygodne, lekkie i bezpieczne. I co dla mnie, spinningisty najważniejsze, pozwala zabrać na pokład trochę sprzętu.
Widoczne płycizny
Na początku mojej przygody z pływadłem, wybierałem łowiska płytkie, mocno porośnięte roślinnością i dosyć czytelne. Nie interesowało mnie, ile mam wody pod sobą. Szukałem szczupaków w oczywistych miejscach – pasma trzcin, kępy moczarki czy rozległe pole grążeli. Typowe miejsca w których można zastosować różne przynęty, od powierzchniowych po większe gumy uzbrojone w offsetowy, anty zaczepowy hak. Często nad wodą bywałem sam. Żadnego dojazdu samochodem, żadnych pomostów czy wędkarskich stanowisk. Ot, taki grajdołek zapomniany przez wszystkich. W łowiskach takich zawsze są szczupaki. Najczęściej łowiłem niewielkie sztuki, jednak od czasu do czasu trafiał się rodzynek. Największym minusem tego typu miejsc jest to, że jeśli ryby zamkną pyski, to w zasadzie nie mamy innej alternatywy, a wielogodzinne i bezowocne rzucanie tym samym w te same miejsca, nie jest dla mnie. Postanowiłem spróbować swoich sił na większej wodzie. Mimo iż mój Belly Boat wyposażony jest w wiosła, już na pierwszej wyprawie zrozumiałem, że płetwy i niewielka, kilogramowa kotwica są niezbędne. Manewrowanie samymi wiosłami całkowicie wyklucza skuteczne łowienie. Nawet niewielki wiatr sprawiał,że dryfowałem zbyt szybko i to najczęściej w kierunku, którego sam bym nie wybrał.
Na szerokie wody
Wiosła pomagają w dotarciu do łowisk oddalonych od brzegu i co za tym idzie, dosięgnięcia po ryby, których wcześniej nie mogłem złowić z takiego środka pływającego. Mowa o sandaczach i okoniach. O ile trafiałem na łowiska, gdzie wcześniej udawało mi się wytypować potencjalne miejscówki, problemu nie było. Na nowych pojawił się kolejny problem – rozpoznanie dna. Był czas, kiedy używałem klasycznej, niewielkiej echosondy.I to działało. Ale przetwornik, kable, akumulator zajmowały zbyt dużo miejsca na ograniczonej przecież przestrzeni. Trzeba było sięgnąć po inne rozwiązania. Mobilne echosondy Deeper do takich celów wydają się najwłaściwsze. Zajmują niewiele miejsca,nie potrzebują dodatkowego zasilania i dają na tyle czytelny obraz, że znalezienie dobrych układów czy ryb jest łatwe.
Niezbędnik spinningisty
O ile na łódkę mogę zabrać dowolną ilość przynęt i wędek, tak wybierając się na ryby z pływadełkiem, muszę się mocno ograniczać. Zawsze mam z sobą dwa kije. Jeden o ciężarze wyrzutu do 60 lub80 gramów, przeznaczony na szczupaki,pozwala mi na łowienie sporymi swimbaitami. Druga wędka do mniej więcej25 gramów, którą poradzę sobie podczas łowienia sandaczy i okoni. Długości to przedział pomiędzy 210 a 240 cm. Krótkimi kijami lepiej się operuje i naprawdę są przydatne podczas holu. Dopiero po którejś rybie zrozumiałem, że podbieranie jej od burty jest często niemożliwe. Ilekroć próbowałem doholować rybę pod rękę, Belly Boat obracał się w drugą stronę. Każdą zdobycz należy podprowadzać pomiędzy nogi. Na moim pływadle mam dwie torby na przynęty, cążki do odhaczania, zapasoweprzypony itp. Z tyłu mam miejsce na średniej wielkości torbę, gdzie trzymam dokumenty, zapasowy kołowrotek, kurtkę przeciwdeszczową i jakiś prowiant. Wędki mam za plecami, w uchwytach na oparciufotela. Przed sobą mini półeczkę z siatkąna drobiazgi. Nawet podczas gorących dni mam na sobie cienkie spodniobuty. Nigdy też nie zapominam o płetwach. Jeśli nie muszę, nie oddalam się nazbyt od brzegu.
Aby łowić skuteczniej, warto Belly Boat wyposażyć w niewielką echosondę Deeper. Łatwość obsługi i niewielkie gabaryty sprawią, że podczas łowienia nie będzie nam przeszkadzać a pomoże w złowieniu fajnych ryb.
Po pierwsze mogę łowić tam, gdzie inni nie. A w dzisiejszych czasach, gdzie niemal każda woda poddana jest sporej presji,to ogromny plus. Po drugie, wcale nie ma tego zbyt dużo. Od wyjęcia wszystkiego z samochodu do zwodowania nie upływa więcej niż 10 minut. Jeśli od samochodu do łowiskamam spory odcinek, pakuję Belly Boat na plecy, wędki i torbę biorę do rąk i za parę minut jestem na wodzie. Po trzecie w końcu,osobiście uwielbiam odkrywać nowe rzeczy.I już sama świadomość, że jestem na łowisku,na którym przede mną nikt nie łowił, jest warta wysiłku. A jeśli mój plan wypali i uda się sięgnąć ryb, które do tej pory były poza zasięgiem, to jestem szczęśliwy. Mam za sobą już pierwsze rzeczne wyprawy. To kolejna odsłona łowienia z takich środków pływających. Najpierw na sobie przetestuję wszystkie za i przeciw i oczywiście uwagami podzielę się z czytelnikami.
Tekst i fot: Wojciech Krzyszczyk
Artykuł ukazał się ma stronie 28 WŚ 8/2019.