Dzień przed naszą wyprawą nasz kolega z Bieszczadów zamieścił informację, że złowił rybę. Czy to wpłynęło na naszą decyzję, tego nie wiem, ale postanowiliśmy z Krzyśkiem tam pojechać. W czasie drogi rozmawialiśmy o głowacicach, pracy i tak nie wiedząc kiedy, dojechaliśmy do Leska do kolegi strażnika po całoroczne licencje. Chwila rozmowy z Pawłem, co, gdzie, jak, kiedy itd., po czym wsiedliśmy do auta i udaliśmy się poniżej na odcinek tzw. mięsny. Tak jest tu nazywany i sama nazwa mówi wszystko. Wędkarze biją tu wszystko, co złowią. Cieszy nas brak śladów kół samochodowych. Już nad brzegiem sprawdzamy, czy nie ma także śladów niedźwiedzia, który w zeszłym roku pojawiał się w okolicy, gdzie łowiliśmy, i trochę napędził nam strachu. Tym razem jest okej, nie ma misia. Niemniej jednak widzimy ślady człowieka, czyli puszki po piwie i inne śmieci, które sprzątamy po kolegach wędkarzach. Następnie ja biorę się za zbieranie chrustu na ognisko, a Krzysiek za szybki montaż zestawu, po czym znika za krzakami.
Pierwsza ryba
Gdy dotarłem z zebranymi gałęziami do obozowiska, pojawiają się znany wędkarz i producent przynęt Darek Małysz oraz jego koledzy. Szybkie przywitanie i bierzemy się wspólnie za rozpalanie ogniska. Kiedy tak siedzimy i się grzejemy, nagle słyszymy głośny krzyk Krzyśka dobiegający gdzieś z oddali. Pewnie ma rybę… Biorę ogromny podbierak i biegnę ile sił w nogach za zakręt, a tam wita mnie widok mocno wygiętej wędki Krzycha i jego głos: „Jacek podbierz tę rybę, żeby nie spadła, proszę cię, szybciej!”.
Ciąg dalszy artykułu autorstwa Jacka Pawłowskiego na stronie 12 WŚ 11/2020.
Zachęcamy również do prenumeraty Wędkarskiego Świata – szczegóły tutaj.